WHISKY LIVE WARSAW 2015 (10-11.10.2015) – część 1

Pojawienie się na Whisky Live Warsaw 2015 było dla mnie jak wstąpienie do nieba, czy może raczej zstąpienie do piekieł i jeśli mają one tak wyglądać, nie mam obaw. Gdy rok temu odbył się 1. festiwal w Warszawie (jeszcze nie był pod egidą Whisky Live – pewnego formatu festiwalowego z whisky w roli głównej) – nie byłem gotowy. Czy byłem kilka dni temu? Raczej tak;-).
Festiwal odbył się Hotelu Courtyard by Marriot w Warszawie, kilka kroków od samolotów na lotnisku Chopina. Na wejściu otrzymywaliśmy kieliszki festiwalowe do whisky, jeszcze puste, ale gotowe do degustowania. Kilka kroków (mimo ruchomych schodów podbiegłem) i znalazłem się w raju smakoszy. Na powierzchni kilkuset metrów kwadratowych rozgościło się kilkudziesięciu wystawców – z Japonii, Tajwanu, Australii, Indii, USA, Szwecji, Finlandii, Islandii, Finlandii, Norwegii i oczywiście ze Szkocji. Każdy z nich dumnie kładł na festiwalowych stołach swoje sztandarowe marki – czego tam nie było – krótko – od Ardbega po Glenmorangie (jeśli chodzi o paletę smakową) – przypadkowo (?), oczywiście, że nieprzypadkowo w posiadaniu potentata od luksusu LVHM) – czy geograficznie od Hellyers Road z Tasmanii, po Flóki z Islandii, ok i jeszcze morze bourbonów z USA.
Hm, pierwszego dnia w sobotę udało mi się zdegustować 29 (!) trunków. Byłem dzielny, skrupulatny (notowałem ile wlezie – raz notatki były zaskakująco krótkie, raz nie mogłem przestać – sinusoida) i zabiegany. Co mnie urzekło pierwszego dnia (a urzekało mnie prawie wszystko, więc się z bólem ograniczę)? Nie jest to miejsce na opisy degustacyjne, zatem krótko – zacząłem od Glenrothes (uwielbiam ich oszczędny, aptekarski image – na pierwszym zdjęciu) – Glenrothes Vintage Reserve i Glenrothes Sherry Cask Reserve. Piękny początek.
Zahaczyłem o Mackmyra ze Szwecji, grawitacyjną destylarnię i jej Brukswhisky. Kavalan – niestety nie dane było mi spróbować Kavalan Solist Vinho Barrique – najlepszą whisky świata wg World Whiskies Awards – tak whisky z Tajwanu.
Glenmorangie Quinta Ruban, Ardbeg Uigedail (chyba za wcześnie na potęgę dymu i torfu), Aberlour 12 (i tu czułem jeszcze Ardbega – nauczka), dalej, dalej, Bunnahabhain 12 i 18, trochę dłużej przy stoisku Glengoyne – otrzymałem świetny przegląd od Glengoyne10, 15 i Cask Strenght i tak powinno się smakować whisky. Zasiadłem (stojąc rzec jasna) dłużej przy Glenfarclas.
Glenfarclas 1978 (niestety nie było 1976;-) rozlewany w 2011 – 33 letnia whisky. Delikatność wieku Jezusowego. Piękne.
W międzyczasie pogratulowałem Jarosławowi Bussowi właścicielowi Tudor House i organizatorowi WLW, niniejszym dziękuję i gratuluję rewelacyjnej imprezy raz jeszcze.
Pozytywnie zaskoczył mnie Tomatin 12 i jeszcze większe zaskoczenie spotkało mnie od Teeling Whiskey, pierwszej destylarni w Dublinie od 125 lat – Teeling Single Malt – mimo młodego wieku super.
Hellyers Road ze wspomnianej mojej ukochanej Australii, a dokładniej Tasmanii (nie było Sullivans Cove z Tasmanii, zwycięzcy World Whiskies Awards z 2014 (co jest z mistrzami ze Szkocji?)). Może Sullivan pojawi się na następnym WLW 3?.
Spróbowałem coś “z innej beczki”, czyli oferty niezależnego bottlera Douglas Laing’s i jego słynnego Big Peat. Dym, subtelniejszy niż u Ardbega, ale jest moc.
Wróciłem do klasyki mi nieznanej, czyli Balvenie 12 – spokojniejszej siostry przebojowego Glenfiddich od Grant’s Family.
Dalej jedna z większych niespodzianek – 36 letnia grain (!) whisky od Scotch Whisky Society. Potęga aromatów i potęga smaków.
Na zakończenie powrót poprzez Bowmore 15 do Teeling Whiskey z Irlandii, tym razem Teeling Small Batch i Teeling Single Grain. O nie, powrót do Bowmore 15 – to z powodu Bowmore 12 wszystko się zaczęło, jak pisałem we wstępie “O Blogu”. Możliwość spróbowania o 3 lata starszej, jeszcze pełniejszej Bowmore było na tym festiwalu punktem obowiązkowym.
Dzień zakończyły Glenmorangie Lasanta – delikatność w 100% oraz BenRiach 16 – dym złamany słodyczą. Takie pożegnanie.
Najlepsze było jednak przede mną 😉
cdn…
koniu
Kończe czytanie na dzisiaj bo nie wytrzymam i polece do lidla po tego bażnta (nie pamiętam jak sie nazywa).
Andrzej
To cietrzew 🙂 Nie żebym się wymądrzał, sprawdziłem, bo to nie strona ornitologiczna – chodzi Ci o Famous Grouse – zawsze możesz po niego pobiec!;-)